Wiek XIII to czas zawieruchy dziejowej i zmian. Zmian które zaskakiwały raz po raz mieszkańców mazowieckich ziem. Niespokojne były to czasy, kiedy z dalekiej Litwy i z północy, kiedy to Jaćwingowie i Prusowie, zbrojne bandy zapuszczały na rabunkowe wypady. A chociaż pomór i zaraza, które w latach minionych przewaliły się śmiercionośną nawałą po całym znanym świecie, ludność przetrzebiły czas nie stanął w miejscu. A życie? Życie na pozór zaczynało wracać w swe dawne tory.
Tak się przynajmniej wszystkim nam zdawało.
Na Mazowszu, działo się ostatni wiele. Oto bowiem przez sochaczewskie ziemie , gdzie Wesoła Kompania od lat leże swoje znalazła, ale też przed Podlasie i mazury, wieści krążyć zaczęły że na Czerskim zamku, Siemowit I, Mazowieckim zwany, Turniej Rycerski organizuje. Poruszyło to serca i umysły, a czasem i stare kości co poniektórych kompanionów i snuć oni plany zaczęli oraz debatować między sobą a także radząc się starszych w obyczajach, czy im prostym wojownikom, godzi się w rycerskie progi ruszać i na zamkowym bruku, szczęścia szukać?
Zwrócili się przeto do sędziwego Lothara, który jak powiadali niektórzy, stary był co najmniej tak bardzo jak drzewo w którego koronach Orzeł biały, przez legendarnego Lecha znaleziony, symbolem polan został… a może i on to drzewo sadził… tak też być mogło, choć przez grzeczność, nie dociekali. Pytali się więc i radzili starca, a Lothar słuchał ich i dumał, kiwał się na swoim stołeczku i zamyślił się mocno, pomrukując coś pod nosem, w sobie tylko znanej gwarze… tak przynajmniej podejrzewali, aż do momentu… gdy jego własne głośne chrapnięcie, sen w którym był zburzyło.
Gdy się jednak przecknął, z razu rozejrzał się po kręgu jakim go otoczyli, rumieńcem na i tak już kraśnych policzkach się spłonił i mocnym głosem powiedział.
– JECHAĆ!!!!!
Energicznie wstał, wyprostował się, podszedł do stołu, wychylił tęgi łyk miodu z dzbana i… jak stał, tak zwalił się jak kłoda na klepisko i zasnął, snem sprawiedliwego.
Mrucząc coś przez sen.
Ciało jego mocne było, czego o głowie już powiedzieć nie mogli.
Okryli go więc by się nie wyziębił i poszli działać.
Na samym przedzie, młody Kapitan…młody i silny, gołowąs ledwie Dawid, co mu piękne pukle włosów na ramiona opadały w spirale się kręcąc, a lico jego gładkie było i urodziwe wielce, skóra barwy oliwkowej niczym słońcem muśnięty owoc. A smukłe i muskularne ramiona, wąska talia i dobrze zbudowane nogi, zachwyt u wszystkich budziły, tych zwłaszcza i największy co radość w podziwianiu młodych chłopców mieli.
Przed laty.
Dziś jednak, jak inni…. pracował, pocił się, sapał i trud wszelki znosił, bo dzielny był wciąż i wyzwań się nie bał.
Zaczął więc oporządzać wyprawę Nie był jednak sam – bo wszystko co czynił, robił wespół ze swą damą, przecudnej urody i śpiewnego głosu Valerią co z rodu Rusińskich możnowładców pochodziła a jego sobie sama na partnera wybrała, bo też w niej mężne serce biło, skryte na co dzień w piersi. I na tym temat skończmy.
Za nimi zaraz pary dwie kolejne kroczyły sprężyście i dumnie; bo oto Patrycja i ślubny jej Bartek, weseli i uśmiechnięci, co znali się na tym najbardziej co się w życiu podobno największa ma wartość …. na liczeniu złota i srebra, a także rżnięciu, dłubaniu i heblowaniu … drewna. Głównie.
Wespół z nimi najłagodniejsi ze znanych nam ludzi, Sylwia i Jan, którzy znani byli i szanowani ogromnie, z wielkiej spolegliwości, cierpliwości, łagodności i szczodrości. Ich delikatne glosy, ciepłe rozmowy, najbardziej chyba szczebiot rajskich ptaków przypominać mogły i równie wielki zachwyt u wszystkich budziły.
No chyba że akurat humor im nie dopisał.
Wtedy to co innego.
Łatwo było wtedy poznać miejsce gdzie byli…. spalona ziemia, trupy i pola posypane solą, wydatnie potwierdzały ich obecności.
Był też Bob.
Tak. Bob. Bob, który jeszcze nie wsławił się niczym znaczącym na tyle, by kronika o nim wspominać miała szerzej. Może kiedyś, w przyszłości. Jednak jeszcze nie dziś. Zdecydowanie nie dziś. To nie ten dzień. Nie ta godzina. Moment to nie stosowny. Chwila to nieodpowiednia by poświęcać mu czas i uwagę naszą. Może się to kiedyś zmieni. Ale jeszcze nie teraz. Na razie jednak tak się nie zadziało, by na znaczącą obecność na kartach historii zasłużył. Jeszcze nie. Ale jakby coś zrobił… to wspomnimy o tym. Ale jeszcze nie zrobił. Więc… nie mamy co pisać.
Jednak był i On.
Bob.
Zebrali się więc tłumnie i dumnie, a każdy wdział na siebie najlepsze ubrania, wypolerował zapinki, wyszlifował ostrza broni i odrdzewił zbroje, by może w bitwie lub walkach turniejowych fortuny poszukać, gdy jednak wyjazdu czas się zbliżał jasnym się stało że coś czego nie przewidzieli, pokrzyżować im miało, chwalebny bojowy koncept – pogoda.
No bo jak to… w słońcu, skwarze i środku dnia, pocić się i męczyć na brukowanym dziedzińcu warownej twierdzy lub odsłoniętego podgrodzia?
Tak bez walki o życie?
To nie jest sposób spędzenia, tak zacnego wydarzenia, który współgrałby z duchem kompanii. Kompani, która to wyrosła co prawda z Bojowej Drużyny, wczesnośredniowiecznych śmiałków, lecz dziś coraz częściej hełmy zastępowały im wełniane kaptury, miecze przedzierzgnęli w nożyki i łyżki, a tarcze w miski pełne kaszy ze skwarkami. Bitwy natomiast, najczęściej pojawiły się w formie wspomnień z dawnych czasów i pouczających historii.
Myliłby się jednak ten, kto podejrzewałby braki w odwadze czy waleczności członkom Wesołej Kompanii. Od pokoleń bowiem, mieli oni pewien szczególny i ukryty przed oczami innych sekret.
Mieli oni… coś, co pozwoliło im przetrwać i trwać przez wieki, nie zatracając swej tożsamości.
Tajemnice przekazywaną z ojca na syna i z matki na córkę.
Sekretną sentencję która mottem była tak w czasach smutku jak i radości, w latach wojen i okresach pokoju – Pełne brzuchy!
Nikt. Dosłownie nikt. Całkowicie i dokładnie, nigdzie w znanym świecie nikt. Absolutnie nikt, tak dobrych potraw nie przygotowywał, trunków nie posiadał, owoców i warzyw na stoły przedniejszych nie kładł, ryb tak tłustych nie łowił i mięsiwa smakowitego bardziej nie przyrządzał, jak Wesoła Kompania.
Czy to coroczna biesiada, czy dzień imienia, feta weselna lub drugie śniadanie – stoły, ławy i miejsca wszelakie, zastawione były wiktuałami najprzedniejszymi.
Wozy więc na których ruszyli na Czerski zamek, uginały się od koszy, skrzyń, węzełków i tobołków. Pęta kiełbas, skrzyły się w promieniach słońca, niczym kopuły świątyń. Pęczki ziół otaczały wszystko kręcącym i świdrującym w nosach aromatem, świeże ryby… no cóż… po krótkim czasie pachniały jakby mniej świeżo , lecz wciąż prezentowały się okazale w pękatych beczkach, a płaty słoniny kusiły nawet zawziętych jaroszów.
A chociaż kilka dni podróż trwała, zapasów ich nie uszczupliło to w znaczącym stopniu. Na miejsce dotarli już w piątek, gdy przedwieczorny chłód miłym był wytchnieniem po trudach długiej drogi. Jak najszybciej do rozkładania namiotów się zabrali, by w nieodległym sadzie owocowym gdzie wszystkie znaczniejsze rycerskie, zakonne i wschodnie znaki gościły do turnieju się szykując, miejsce jak najlepsze dla swojego obozowiska znaleźć. Doświadczenie mając w dbaniu o jak najwygodniejsze warunki bytowania w nowym miejscu, sprawnie i z pewna gracją poczynili starania, by czas spędzony na ziemiach Siemowita, minął im jak najmniej przykro, a nawet… znamiona nosił odpoczynku, co w dużej mierze w najbliższych dniach, miało swe potwierdzenie znaleźć.
Nim jednak w sobotę słońce najwyżej stojące, dało sygnał do rozpoczęcia zmagań rycerskich, był wieczór dnia tenże początek poprzedzającego. A wieczór ten był… no cóż. Powiedzmy że, fakt iż nikt nie zginął, żadnych kończyn lub odciętych członków nie było trzeba szukać pomiędzy namiotami, a także stan uzębienia kompanionów nie zmniejszył się… nadto, warto zapisać w kronikach jako sukces sam w sobie. Wieczór i noc dnia tego, obfitowały w liczne nowe i starsze znajomości – tak zawierane, jak odnawiane i sporadycznie tylko odbywało się czynić udanymi spotkania o suchym pysku.
Tak. Dokładnie. W rzeczy samej.
Niczym fala niosąca biblijną arkę. Niczym Odys wracający do Itaki. Niczym sędziwy Lothar, sam gubiący się w swych piętrowych dygresjach.
Popłynęła i Wesoła Kompania.
Wiatry jakoweś od namiotu do namiotu ich targały, a choć zdarzyło im się w niektórych obozowiskach znaleźć na chwilę chociaż szczęśliwe kotwicowisko… to było to nieledwie mgnieniem oka w całym ogromie w sztormie buka…. eee…. bukłaków. Właśnie – bukłaków, dzbanów, gąsiorów, kubków, cebrzyków, czerpaków, szklanek i pucharów, które coraz to (niczym w baśniach) opróżnione do sucha, napełniały się na nowo coraz to nowymi i (bywało) zaskakującymi napitkami.
Śpiewy, tańce, żarty, krotochwilę, recytacje, przysięgi, więcej śpiewów, kolejne tańce, toasty, pląsy, następne śpiewy z niestrudzonymi toastami.
Mojżesz by, przez to morze czerwonego wina, złocistego miodu, ciemnego piwa, lekkiego cydru i delikatnej ambrozji, suchą stopą nie przeszedł – tako i kompania rady temu nie dała.
Zapisać jednak warto że każda kropla, każdy toast i każdy nowo napełnione naczynie, jak obyczaj nakazywał, zagryzane było i brzuszki nasycić i głowę z porannego tańca demonów odciążyć.
A że nie do końca, działanie te oczekiwany skutek przyniosły… cóż…. XIII wiek. Średniowiecze. Co poradzicie.
Wstydu jednak Wesoła Kompania, ni ujmy żadnej nie przyniosła swemu Kapitanowi i nie poległa na polu konsumpcji.
Chociaż w najcięższych stawała pojedynkach z zaprawionymi w bojach przeciwnikami, to w krytycznej chwili dało się słyszeć, choćby i z drugiego końca obozu zagrzewający do walki okrzyk.
„Dajesz… za KOMPANIE!!!!!”
A wtedy, niczym z Galijskich legend, animusz, siła i bystrość umysłu wstępowała w wojownika, a wtedy na jeszcze jeden wysiłek się zdobywał… fakt że najczęściej ostatni, po czym udowadniał jak bardzo związany jest z naturą, gdyż tak jak szybko wychylił trunek, tak szybko wczuwa się on w kłodę drewna i tak jak stał, tak kładł się na ziemi by w krainie snów ukojenia szukać. A że kładł się w pośpiechu i wielkim oddaniu idei wczucia się w drewno… to i widowiskowe to było ponad miarę i bawiło wielu ogromnie.
Nieubłaganie jednak, nadeszła sobota… ku zaskoczeniu wielu gości turnieju. Niebywałe, jak wielu z tych którzy biesiadowali w piątkową noc, w owocowym sadzie nieopodal Czerskiego zamku, bezgranicznie zdziwiło się otwierając oczy o poranku że oto… jest JUŻ sobota.
Szok. Niedowierzanie. Zaskoczenie.
Niebywałe.
A jednak… zaklęcia Smoczej Kompanii, która jako wierna gwardia przyboczna Siemowita I, okrzyki zwyczajowo wznosiła JUTRA NIE MA, no nie sprawdziły się tym razem.
Może przy następnej biesiadzie – no zobaczymy.
Gdy jednak Kompanioni oczka swe zaspane otwarli, buzię wodą skroplili i ząbki wyszorowali… turniej za chwil kilka dosłownie, miał się rozpocząć a słońce już niemal w zenicie stało. W pośpiechu jęli się odziewać, zbroić i fasonu sobie przydawać. Orszak chcieli uformować nawet, lecz razu się okazało że temu but się rozwiązał, tamtemu kaptur źle leżał a tej czy owej damie, skupia się tył na przód założyła…. no powiedzcie sami… złośliwość sił nieczystych albo może dusz przodków, chociaż przysięgali wszyscy, że za każdego z przodków co najmniej pięć toastów; i za pamięć, chwałę i tym podobne, wznoszono w nocy.
Gdy już jednak zebrali się i nawet Bob, zatoczył się tanecznym iści krokiem, by zmagania rycerzy podziwiać zamek pełen był juz gości znakomitych, sprzedawców wszelkiego dobra, wytwórców każdego badziewia. Mnogo też kręciło się w zasięgu wzroku, wszelkiej maści; żebraków, lichwiarzy, rzemieślników, zakonników, kwestarzy, tancerek, kuglarzy, dam, rycerzy, giermków, kur…eee….kurtyzan, też się kilka trafiło, ale o tym nie będziemy się rozpisywać. Chociaż były na turnieju.
Jak Bob.
Po prostu były.
Turniej swoim przepychem olśnił wszystkich zebranych, bo też każdy śmiałek u którego tylko chociażby i strzęp odwagi był, miał niejedną sposobność by swej zręczności, siły, odwagi i męstwa dowieść. Wielcy rycerze pod sławetnymi znakami potykali się konno i pieszo. Oni ich ich zbrojne poczty. Lekkozbrojni i ci w pełnych pancerzach, najczęściej poczynionych z dobrej i wypróbowanej plecionki, z metalowymi uzupełnieniami od stóp do głów, odziani też w bogate tkaniny, Wszyscy starali się jak najlepsze wrażenie zrobić na osobie gospodarza, licząc przy tym że może oprócz nagród których, jak wiadomo, zawsze zbyt mało jest we wszelkich konkursach, uda się im możnego patrona znaleźć, na dwór się dostać lub mieczem swoim większą sławę i fortunę zdobyć.
Od biedy zostanie utrzymankiem pięknej damy też nie jawiło się niektórym, jako coś haniebnego czy niestosownego.
Jak wiadomo bowiem od wieków – PECUNIA NON OLET.
Tak też szczęk oręża, odgłos końskich kopyt, śpiew wypuszczających strzały łuków i bitewne zawołania, przez dzień cały aż do wczesnej nocy, roznosiły się echem po zamkowym dziedzińcu i wszelkich jego zakamarkach. Przepych i rozmach, ponad wszystko potwierdziła obecność sokolników, których pokazy zdolności łowieckich, przeróżnych dzikich ptaków w prawdziwe osłupienie wprawiła zebraną gawiedź i licznych błękitno krwistych obserwatorów. A gdy dodać do tego jeszcze krążących po całym zamku licznych muzykantów, tym dokładniej może sobie każdy kogo tam nie było, wyobrazić absolutny zachwyt w oczach ludzi z najniższych warstw społecznych.
Takich jak Bob.
No może trochę niżej postawionych.
Tak w sumie to nawet sporo niżej.
Jednak Bob, to…. Bob. Więc przez sam ten fakt stoi niepomiernie wyżej o byle świniarczyka, rybaka, kopacza torfu czy dojarki krów, że o wytwórcy węgla drzewnego czy sprzątacza latryn nie wspomnimy.
Nie że jakoś super wyżej od nich stoi, no ale jednak jest różnica.
Im później i im dłużej indywidualne oraz w drużynach zmagania toczono, tym większe było oczekiwanie na gawiedzi na wieczorna bitwę która to miała wszystkich zebrać w turniejowym polu, a na to wszyscy którzy broń mogli unieść, sposobili się od dawna.
Nie inaczej, Wesoła Kompania. Nim wieczór nastał, stanęli wszyscy w gotowości; pełni sił i skoncentrowani, jasno i bystro patrzący przed siebie, odziani stosownie do miejsca, czasu i roli jaką mieli dla siebie w tym zbrojnym spektaklu. W dwójkach stanęli kompanioni, wspierani rzez swe damy, każdy przygotowany na to, co czekało śmiałków na dziedzińcu zamkowym. Równym też krokiem ruszyli, będąc w awangardzie Hufca Wschodniego, pierwszych z najdzielniejszych w stronę zamku powiedli. Chłopki, dzieci i matki z nimi przystawali i oczy szeroko otwierali, bo też widok to był niecodzienny gdy tak zacny zastęp w tak wielkim zróżnicowaniu kroczy – prawdziwy to… konglomerat
Na zamku już plac wytyczono na nowo – więcej miejsca dając tym wszystkim którzy w zmaganiach udział planowali. Wrażenie to wszak robiło ogromne dla każdego kto nie nawykły był dla równie wystawnych i prezentujących potęgę władców wydarzeń.
Skoro wiec tylko na zamek Wesoła Kompania weszła, w rozproszenie poszła przodem zbrojnych w stal, drewno i kolcze plecionki puszczając. Sami natomiast Kompanioni, zbrojni w koce, kosze piknikowe, dzbany i jadło, a także wygodne poduszki, zajęli godne i dostojne a przede wszystkie bezpieczne miejsce, by całość szykującego się przedstawienia podziwiać.
Tu zapewne wszyscy ci którzy czytać będą re strofy, dłonie radośnie zacierają na opisy i barwne metafory sławiące dzielność i męstwo rycerzy i ich pocztów w potyczkach turniejowych. Słuszne macie oczekiwania. Tak bowiem kroniki wszelkie traktują znaczące wydarzenia do których się odnoszą, a do takich na pewno zalicza się to, co miało miejsce na zamku Siemowita I w Czersku.
My jednak jesteśmy inni.
Bo też po prawdzie… wcześniej już zdradziliśmy wam pewna tajemnice kompanijną – przekazywaną z ojca na syna i z matki na córkę.
Sekretną sentencję która mottem była tak w czasach smutku jak i radości, w latach wojen i okresach pokoju – Pełne brzuchy!
Tak więc od momentu startu zmagań rycerskich, kompanioni tak bardzo skupili się konsumpcji i napitkach że… nie zauważyli nawet jak walki przebiegły, kto laur zwycięzcy wyniósł z pola, kiedy się wszyscy rozeszli oraz noc nastała.
A kiedy podjedli, popili i rozejrzeli się wreszcie wokoło nikogo nie było.
Toteż, jak się rozłożyli, tak zadowoleni, spać poszli jako że swoje towarzystwo i dobre samopoczucie, ponad dworskie wyrachowanie i konwenanse stawiali.
Poranek też przywitał ich przez to w lekkiej niedyspozycji, lecz nie na tyle wielkiej by toalety nie dokonać, porannych ablucji a także posiłku gromadnie nie spożyć.
Co to to nie.
Niedziela pełna była jeszcze przygotowanych przez gospodarza atrakcji, jednak znużenie pewne i słabości, plon bogaty zbierały pośród członków i członkiń, ten szczególnej ekspedycji. Tak też i oni do wyjazdu przygotowania zaczęli czynić, a kiedy już z grubsza wszystko ogarnięte było, na finały walk indywidualnych dla lekko i ciężkozbrojnych poszli, pokaz wyszkolenia konnej Xsiążęcej Drużyny podziwiali. która osobistą gwardią była u Siemowita I a zwana była powszechnie, Smoczą Kompanią. Melodii skocznych również i śpiewów pięknych posłuchali, co muzykanci zwący się Viatores, to jest Pielgrzymi, pokaz dawali przed zebranymi w zamkowych murach.
A chociaż czas na to pozwalał i wola była w męskiej części grupy by Bieg Dam obejrzeć, zgodnie decyzje podjęto że pora już w drogę ruszać, co i ucieszyło wszystkie Kompanionki.
Wracali wiec w swoje strony strudzeni, znużeni i chociaż nie zdobyli nagród, ni sławy, to czas który w Czerskiej ziemi spędzili, radosny był dla nich, przyjemny i zaowocował wieloma nowo zawartymi i na nowo odnowionymi przyjaźniami.
Z kronik Wesołej Kompanii
Ręką Lothara poczynione